Krystyna Giejsztowt, z domu Ulasińska, lat 21. praktykantka w księgarni rodziców przy ul. Złotej 43, żołnierz AK w Wojskowej Służbie Ochrony Powstania, później w zgrupowaniu IV— łączniczka sanitarna szpitala przy ul. Złotej 22.

EXODUS

Straszna rzeczywistość postawiła wszystkich żyjących przed koniecznością honorowej kapitulacji. Jako żołnierz Powstania mogłam wyjść z wojskiem do niewoli. Miałam jednak przed sobą już inne zadanie, utrzymania przy życiu półtorarocznego dziecka i najbliższej rodziny. Do śmierci nie zapomnę nocy z 2 na 3 października roku 1944.  Lał deszcz, tak jak pierwszej nocy Powstania, tylko, że wtedy towarzyszyła wszystkim nadzieja, a teraz przeżywaliśmy rozpacz i gorycz przegranej.

Opłakiwaliśmy tysiące poległych i ruiny miasta. Patrzyliśmy z lękiem w przyszłość. Powstańcze wojsko miało opuścić stolicę 5 października, a z nim odchodził mój mąż i wszyscy najbliżsi towarzysze nauki i walki. Uznano powstańców za regularną armię, ale nikt Niemcom nie wierzył. Nikt nie był pewien. czy czeka go niewola, czy śmierć. Nikt również nie wiedział, jaki los spotka tych, co pozostaną w murach Warszawy po wyjściu wojska. Jedyną nadzieją dla tych, których domy ocalały, było pozostanie pod własnym dachem.

Wspominając o kapitulacji nie sposób pominąć troski warszawiaków, by nie oddać Niemcom z takim trudem zdobytej broni. Mimo zarządzenia wszyscy starali się broń ukryć lub przynajmniej wystrzelać pozostałą jeszcze amunicję. Ciszę tamtej strasznej, zalanej łzami deszczu nocy, przerywała co chwila gwałtowna strzelanina. Rano 5 października wojsko powstańcze opuściło Warszawę. Odchodziło w nieznane, zostawiając za sobą zgliszcza i ruiny, stracone nadzieje i poległych towarzyszy.

Natychmiast po wymarszu powstańców, wbrew umowie gwarantującej ludności cywilnej możliwość pozostania w ocalałych domach, Niemcy zarządzili ewakuację. Rozpoczęli ją od Wisły. Wyrzucali systematycznie dom po domu, podkładając ogień w piwnicach opuszczonych kamienic. Ponieważ ewakuacja nie objęła jeszcze ulicy Złotej, pracowałam nadal w szpitalu. W dalszym też ciągu nosiłam drelichowy kombinezon powstańczy z biało-czerwoną opaską oraz furażerkę z polskim orłem. Niemcy. okupujący naszą ulicę, oddawali mi normalne honory wojskowe. Fakt ten nie byłby możliwy przed Powstaniem i świadczył o szacunku do powstańców i respekcie, jaki zyskali.

Część szpitala ewakuowano już rano i zostałyśmy same z Marią Kapeć, studentką medycyny. byłym więźniem Pawiaka, pełniącą funkcję lekarza. Mnie przypadło zadanie opiekowania się trzydziestu pięciu rannymi. Nie było to zadanie łatwe, ale nie pozostawiało czasu na rozpacz. Trzeba było robić dosłownie wszystko: przesłać łóżka, wydać lekarstwa, pomyć ciężej chorych, wydać posiłki i sprzątnąć sale. Bolesnym i upokarzającym przeżyciem stała się dla nas inspekcja sanitarna lekarzy niemieckich, którzy krytykowali ostro warunki, w jakich przebywali ranni. W pierwszej chwili oburzenie odebrało nam mowę. Później Marysia przypomniała im, komu ranni i cała Warszawa zawdzięczają taką sytuację. Ewakuację pozostałych jeszcze w szpitalu rannych wyznaczono na 7 października.

Już od samego rana 7 października Niemcy rozpoczęli wyrzucanie mieszkańców ulicy Złotej. Robili to zgodnie z podanymi wyżej metodami. Maruderów zaś poganiali kolbami karabinów. My wyszłyśmy w grupie pięciu osób, składającej się z mamusi, cioteczki, ich przyjaciółki pani Władzi. mego synka i mnie. Tatuś mimo nakazu wyjścia został jeszcze w księgarni, pakując najcenniejsze książki i pamiątkowe rzeczy. Spotkanie wyznaczyliśmy sobie w obozie w Pruszkowie lub u rodziny w Skierniewicach. W wózku synka znalazły się jego ubranka, trochę bielizny, jasiek. kocyk. nocniczek, pamiątkowe drobiazgi i inne zupełnie przypadkowo zabrane rzeczy.

W tłumie pędzonych na zachód co chwila ktoś przystawał. nie mając sił iść dalej z wyczerpania głodem i zbyt ciężkim bagażem. Niemcy nie zważali na nic. Krzyczeli i popędzali kolbami wycieńczonych. chorych czy starych wygnańców bohaterskiego miasta. Przed przybyciem do obozu przeżyłyśmy chwilę grozy. Przeprowadzano bowiem selekcję na tych, którzy zostaną w kraju. i tych, których wyślą na roboty do Rzeszy. Do tej właśnie grupy wybrano mamusię. Gdy chciałam ją zasłonić i tłumaczyłam, że jest chora, Niemiec odepchnął mnie, a mamusię tak mocno szarpnął za rękę, że upuściła torbę. z której wypadły rzeczy i nędzne zapasy żywności. Ze słoiczka dżemu, który ktoś ofiarował dla dziecka, pozostały tylko skorupy. Zdawało się. że już mamusię zabiorą. ale uratował ją przypadek. Z grupy przeznaczonych do wywiezienia ktoś uciekł i odwołano oficera, który uparł się, by zabrać mamusię. Korzystając z zamieszania wmieszałyśmy się w tłum pozostających w kraju.

W Pruszkowie zapędzono nas do olbrzymiej hali pełnej leżących na ziemi chorych, siedzących matek z dziećmi i kręcących się w różnych kierunkach takich jak i my zrozpaczonych nędzarzy. Przez mgłę wspomnień widzę robactwo spacerujące po ścianach i tobołkach, czuję odurzający fetor oraz pamiętam pragnienie, aby jak najszybciej wyrwać się z tego piekła. Tu znowu pomógł nam przypadek. Była nim kobieta pełniąca funkcję siostry PCK, której w czasie Powstania uratowałam życie. Mogłam od niej otrzymać przepustkę zwalniającą mnie z dzieckiem z obozu w Pruszkowie na wolność. Nie chciałam jednak z tego korzystać bez możliwości wypuszczenia mamusi, cioteczki i pani Władzi. Poprosiłam tylko. by ułatwiła nam opuszczenie Pruszkowa najbliższym transportem. Tak się stało. Dostanie się do towarowego wagonu z dzieckiem w przeładowanym wózku nie było łatwe. Wystraszony tłum szturmował siłą bydlęce wagony, chcąc jak najszybciej opuścić pruszkowskie piekło.

Nie sposób w krótkim wspomnieniu opisywać w całości koszmarnych przeżyć i obserwacji. Podkreślić trzeba jednak fakt, że podróż o głodzie i chłodzie w odkrytych wagonach. bez wypuszczenia choćby na chwilę, trwała bez przerwy od 7 do 10 października. Całe szczęście, że tamten tragiczny październik 1944 był pogodny i ciepły. W dzień ogrzewało nas litościwe słońce, a nocami księżyc oświetlał tułaczą drogę. Mój mały synek budząc się szeptał: „Jaka śliczna ampa” — i wyciągał rączki do nie znanego mu światła. Nasz towarowy transport wolno, ale nieustannie jechał w nieznane, mijał bez zatrzymywania coraz to inne stacje. Wszędzie tam, gdzie dostrzegli nas ludzie, szedł pomruk, podobny do jęku: „Warszawa jedzie.” Litościwe serca oddawały nam to, co miały najlepszego. Na nasze głowy spadły bochny chleba, kawałki słoniny, cebula. Te dary wydarte spod serca, uszczuplające własne i tak skromne wyżywienie, mówiły o bratniej jedności całego narodu. Mówiły o miłości do stolicy, silniejszej niż strach i głód.

 Za odjeżdżającym transportem biegło wołanie:

— Gdzie was wiozą. z jakiej jesteście dzielnicy?

Nie było możliwości odpowiedzieć ani podziękować, ale robiło się lżej i spokojniej na duszy. Udawało się również czasami rzucić kartkę z prośbą lub adresem. Już po pierwszej nocy spędzonej na stojąco w dotkliwym jesiennym chłodzie ludzie zaczynali się załamywać. Płakały nie tylko dzieci. Coraz to ktoś żałośnie szeptał, że wiozą nas na pewno do Oświęcimia na śmierć. Gdy zaś na jakimś postoju w lesie paru mężczyznom udało się zbiec, co młodsi i silniejsi zaczęli wyskakiwać z wagonów. Wtedy Niemcy rozpoczęli strzelaninę. Pociąg ruszył wśród krzyków i jęków. pozostawiając rannych na łasce losu. Pozostałych obezwładniła groza i przemożne zmęczenie.

Jechaliśmy. a raczej wlekliśmy się przez pięćdziesiąt dziewięć godzin bez przerwy. Zamknięci bez możliwości rozprostowania kości. Wyczerpani do ostateczności ludzie korzystali z małego nocniczka mojego synka. Znikł wstyd, pozostało tylko prawo życia. dyktowane przez okrutne okoliczności. Nikt już nie wiedział, co było gorsze, głód, zmęczenie, pragnienie czy strach.

10 października nasz transport skierowano na bocznicę kolejową w Tarnowie. Z początku nikt me wiedział, gdzie jesteśmy. Szeptano więc, że to na pewno obóz zagłady. Wyczerpanie było tak silne, że nikt już głośno nie rozpaczał. Toteż gdy Niemcy otworzyli wagony, polecając opuszczenie transportu. prawie nikt nie miał siły się poruszyć. I wtedy stał się cud. Transport otoczyli mieszkańcy Tarnowa, którzy ze łzami wzruszenia witali wygnańców z Warszawy, jak swoją najbliższą rodzinę. Specjalnie dla nas przygotowano duże sale z siennikami i kocami. Czekały tam również kotły z gorącą. pożywną zupą. Każdy mógł jeść tyle, ile tylko chciał. Rezultaty przegłodzenia nie dały na siebie długo czekać. Zachłanność niektórych współtowarzyszy przerażała. Zdumiewało również to, że większość uważała, że nam się to należy.

Gdy szłam z dzieckiem przez miasto, aby dowiedzieć się o możliwości dostania się do Skierniewic, co chwila ktoś podchodził i serdecznie zapraszał do siebie, aby przespać się w wygodnym łóżku. wykąpać i spędzić wieczór i noc w domu rodzinnym. Mimo podziękowań, że wszystko już otrzymaliśmy od władz miasta, które przygotowało cudowne przyjęcie dla całego transportu, siłą wkładali dziecku do rączek cukierki i kiełbasę, która była wtedy” nie lada rarytasem. Spontaniczności, patriotyzmu i wielkiego serca ludności Tarnowa chyba nikt nie zapomni do końca życia.

Zaopatrzeni w bilety już 11 października, po ciężkiej podróży. wylądowaliśmy w Krakowie, skąd trzeba było rozpoczynać dalsze starania. Po przyjęciu w Tarnowie przykrym zaskoczeniem była postawa krakowian, ich obojętność na los wygnańców. Wielu warszawiaków nie taiło swego rozżalenia, a to nie poprawiało sytuacji. W nie zniszczonym Krakowie, po staniu od rana do czternastej w kolejce w RGO po przydział noclegu i posiłku, bardzo wielu warszawiaków, a wśród nich i ja, odeszło nie otrzymawszy nic. Podobno wszystkie schroniska zajęli już warszawiacy, którzy przybyli tu wcześniej. Załamane niepowodzeniem zdecydowałyśmy się na zjedzenie po talerzu zupy w jakiejś skromnej restauracji. Tu okazało się, że serce i pomoc przychodzą, gdy się na to nie liczy. Na stół prócz czterech zup postawiono również cztery obfite drugie dania. Na moją uwagę, że zamawiałyśmy tylko zupy, właściciele oświadczyli, że chcą poczęstować „męczenników bohaterskiej stolicy”. Słowa te, jak zresztą wiele wspomnień cytuję ze swego maleńkiego pamiętnika, który wyniosłam z Powstania i który mam do dziś. Tak jak i w Tarnowie łzy wzruszenia zamgliły nasze oczy. Jak by tego było mało, zaproszono mnie z dzieckiem na noc. Na moje miejsce zostały tam jednak mamusia, cioteczka i dziecko. A my z panią Władzią ruszyłyśmy znowu na poszukiwanie noclegu. Wtedy już nie pozwalano przesiadywać na dworcu. Zapadł wieczór, a nam nie udało się nic znaleźć. Weszłam więc do sklepu cukierniczo-piekarniczego po bułeczkę dla synka. Zamiast niej wręczono mi pudełko ciastek. Rozpłakałam się nie chcąc przyjąć, ale ich serdeczność przełamała moje opory. Zaprosili nas również na noc. Przyjęcie, jakie przygotowali gospodarze, świadczyło, że czynią to z całego serca. W czasie kąpieli okazało się, że obległy nas wszy. Zagnieździły się w ubraniu, a my nie miałyśmy nic na zmianę. Naszą rezygnację z noclegu gospodarze przyjęli śmiechem. Ofiarowali gorące żelazko, twierdząc, że prasowanie wystarczy. Proponowali mi również pracę i mieszkanie. Ponieważ postanowiłam, że nie zostawię rodziny samej, dopóki nie zapewnię jej mieszkania — podziękowałam. Znowu więc w koszmarnych warunkach odbyłyśmy dalszą podróż i o ósmej wieczór 12 października znalazłyśmy się w Skierniewicach. Ze względu na godzinę policyjną czekała nas noc na przepełnionym uciekinierami dworcu. Z trudem znalazło się miejsce, aby jakoś przetrwać do rana. Mimo głodu, pragnienia i zimna podtrzymywała nas nadzieja, że to kres tułaczki. Niestety, okazało się, że kuzyn, u którego miałyśmy się zatrzymać, został aresztowany i wywieziony do Niemiec. Poczułam się jak tonący, któremu odebrano ostatnią deskę ratunku. Nie miałam gdzie pójść po pomoc i radę. W RGO nie było już ani zupy, ani noclegów. Wszystko zajęli ci, którzy przybyli wcześniej. Otrzymany przydział na mieszkanie, którego nie było, nie rozwiązywał problemu. Był to już 13 października, czyli siódmy dzień tułaczki. W poszukiwaniu dachu nad głową zawędrowałam do wsi położonych koło Skierniewic. Na próżno jednak, albo mieli już komplet, albo nie chcieli przyjąć aż czterech kobiet z małym dzieckiem. Wróciłyśmy do Skierniewic na dworzec.

Wspominając ten okres, nie mogę się nadziwić, że w pisanym wówczas pamiętniku dominuje nie rozpacz i lęk przed jutrem, a zachwyt nad odkrytą na nowo po sześćdziesięciu trzech dniach walki ze śmiercią przyrodą. Zachwyt nad spokojnym życiem na wsi. W czasie Powstania zdawało mi się, że zginę, żć już nigdy nie zobaczę nieba bez łuny i dymu, że nie usłyszę świergotu ptaków, ukrytych wśród zielonych liści. Tu, we wsi Podlesie, zobaczyłam w bladym październikowym słońcu kobierce barwnych liści, niebieskawą mgiełkę, za którą wśród wysokich drzew stały w dostojnej ciszy białe i niebieskie chaty kryte słomą lub mchem. Na skraju lasu nad wartkim strumyczkiem szumiała złotymi listkami smukła brzózka. Wśród krzewów, traw i ostatnich jesiennych kwiatów snuły się nici babiego lata. Całym sercem i każdą tkanką odczuwałam piękno tego polskiego krajobrazu i ogromną wdzięczność dla losu, że przeżyłam. Szybko zapadł wczesny, jesienny zmierzch i konieczność spędzenia jeszcze jednej nocy na dworcu. Strudzone kości bolały. Głód i pragnienie szarpały wnętrzności. Niemy wyrzut przebijał ze spojrzeń najbliższych, a dziecko zanosiło się od płaczu. Z wilgotnych ścian z chrzęstem spadały karaluchy. Mamusia dostała torsji, po gliniastym chlebie popitym zimną wodą, a jeszcze nie tylko tą, ale i następną noc musiałyśmy przebiedować na dworcu. Codziennie wędrowałam dalej w poszukiwaniu kąta dopiero 15 października, w dniu imienin mamusi, udało mi się wynająć pokój z używalnością kuchni i sprzętów.

Znalazłam go około czterech kilometrów za Skierniewicami. we wsi Feliksów, u gospodarzy Zatorskich. Zapłaciłam za miesiąc z góry. Z radości zafundowałyśmy sobie obiad. Gospodarze od początku do końca byli życzliwi. Moje trzy panie spały na dwóch małżeńskich łóżkach, synek w wózku. a ja na sienniku na ziemi.

Tak rozpoczął się drugi rozdział naszego życia na wygnaniu. Zaraz po zainstalowaniu się rozpoczęłam bezskuteczne poszukiwania pracy. Po paru dniach, 23 października, zjawił się tatuś, zdenerwowany niemożliwością dostania się do Warszawy, w której pozostały trzy nie zniszczone, zagospodarowane mieszkania i księgarnia z wieloma jeszcze białymi krukami. Wychodząc z domu parę godzin po nas, wygasił ogień podłożony w piwnicy przez Niemców i zabrał ze sobą kilka najcenniejszych książek, złotych piór Watermana oraz psa i klatkę z ptakami. Zwierzątka zostawił u cioci we Włochach. której męża. a mego wujka, wywieźli Niemcy do obozu. Wpadł w ich łapy. gdy pojechał do domu w czasie odwołanego alarmu powstańczego. by już nigdy nie wrócić.

Jeszcze w październiku udało mi się załatwić w sklepie pana W. Krzyżewskiego kącik, w którym sprzedawałam otrzymane w komis rzeczy. Za miejsce zobowiązałam się pomagać w sprzedaży. Towary dostarczali mi spotkani znajomi z Warszawy. Codziennie rano biegłam 4 kilometry do Skierniewic, a wieczorem po pracy i zrobieniu zakupów wracałam głodna i zmęczona do Feliksowa.

W listopadzie na adres rodziny we Włochach przyszedł list od męża, że znajduje się wraz z kolegami w Oflagu VII A w Murnau. Postanowiłam wysłać mężowi paczkę. Okazało się jednak, że z powodu nalotów w rejonie obozu wysyłka jest wstrzymana. Wyjątek stanowiły paczki podpisane przez specjalnego urzędnika niemieckiego. Szczęśliwym trafem obok mnie stała Niemka. która nadawała paczkę z takim właśnie podpisem, wykonanym czerwonym ołówkiem. Pod jej bokiem podrobiłam go na brudno. Później kupiłam czerwony ołówek i podpisałam swoją paczkę. Z drżeniem serca zaniosłam ją do okienka. Została przyjęta.

W Wigilię mój mąż dzielił się z kolegami opłatkiem przysłanym z Polski. Również jako jeden jedyny otrzymywał prawie codziennie wiadomości. Nie czekałam bowiem na blankiety obozowe. a wysyłałam zwykłe karty, które dochodziły. Mnie jednak było coraz trudniej godzić pracę w odległych Skierniewicach z zaopatrzeniem w żywność rodziny. Coraz bardziej dokuczał mi kaszel i olbrzymi wrzód na łopatce. W walce o przetrwanie zapomniałam, że w czasie Powstania przechodziłam obustronne zapalenie płuc.

Święta mimo listu z obozu od męża. w którym również znajdował się opłatek, i przyjazdu tatusia były strasznie smutne i głodne. Wojna wciąż jeszcze trwała, nikt nie wiedział, co czeka go jutro, a przeżycie każdego dnia stanowiło problem. Nasi mili gospodarze przy świątecznej choince, którą wycięli dla swego synka Adasia. życzyli nam, aby następne święta już i nasze dziecko spędziło we własnym rodzinnym domu. Zapraszali nas do siebie również państwo Krzyżewscy, u których pracowałam, ale nie mogąc się zrewanżować, nie chcieliśmy skorzystać z zaproszenia.

Mimo ciężkiej walki o byt i ciasnego kąta nie narzekaliśmy. Życie toczyło się stałym, zorganizowanym rytmem. Wszyscy spotykani w tym czasie warszawiacy biedowali tak jak i my, ale również dawali sobie jakoś radę.

Sylwester i Nowy Rok były nazwami bez treści, istniała tylko praca i wola doczekania klęski Niemców i końca wojny. Spotkała mnie wtedy bolesna strata, kradzież portfela z dokumentami, złotym pamiątkowym pierścionkiem oraz, co najgorsze, ze wszystkimi drogimi mi zdjęciami i listami, wyniesionymi z Warszawy. Tymczasowy dowód zastępczy przysłał mi mąż z obozu. Raz w czasie jednej z ostatnich łapanek zatrzymał mnie żołnierz niemiecki, który wszedł za mną do sklepu pełnego starszych już wiekiem Polaków. Po paru chwilach perswazji, że „Hitler kaputt”, poczęstowany papierosami odszedł, życząc sobie i nam szybkiego zakończenia wojny. Mimo że Niemcy urzędujący w Skierniewicach do końca zachowywali się tak, jakby mieli tu zostać na zawsze, my Polacy wierzyliśmy, że najgorsze już minęło.

W nocy z 16 na 17 stycznia roku 1945 obudził nas huk dział, zwiastujący zbliżające się wyzwolenie. Mroźny poranek 17 stycznia rozpoczął się atakiem wojsk radzieckich na miasto, broniło się tylko gestapo. Wehrmacht i cywile wycofali się pod osłoną nocy. Nieliczni maruderzy niemieccy wędrujący szosą oddawali broń cywilom.

My z tatusiem usiłowaliśmy zabrać się do Warszawy okazją. Jednak w tym dniu właśnie, lekceważona długo choroba zwaliła mnie z nóg. Miałam prawie 410 gorączki, torsje, febrę i ból głowy. Od olbrzymiego wrzodu na łopatce bolały mnie całe plecy i ramiona. W szpitalu powiatowym w Skierniewicach umieścił mnie pan Krzyżewski, on również załatwił tak trudny na linii frontu przewóz. Tam operowany wrzód okazał się groźnym karbunkułem, który według pierwszych orzeczeń zaatakował mózg. Wykryto również zadawnioną gruźlicę po nie wyleczonym w czasie Powstania zapaleniu płuc. Otrzymałam wyrok śmierci. Walczyłam z nią w gorączce ponad 4O przez prawie dwa miesiące. Wrzód się nie goił, kaszel rozrywał płuca. Przewidywano jako jedyny ratunek odmę jednego, a następnie drugiego płuca, kurację na miesiące iw perspektywie kalectwo. Ja jednak musiałam żyć, aby pracować. O tatusiu nie było wiadomości z Warszawy. Zwolniłam się na własne żądanie ze szpitala pod pretekstem nabrania sił przed czekającymi mnie zabiegami. W Feliksowie jedynym lekarstwem, z jakiego korzystałam, było kozie mleko i kluski z kartofli. Jedno i drugie dary gospodarzy. Bowiem niemieckie pieniądze nie miały już wartości. a moje najbliższe — mamusia i cioteczka — sprzedały już prawie wszystko, co posiadały z mojej pracy.

W tym czasie znowu spotkałam się z życzliwością i dobrocią zupełnie obcych ludzi. Doktor Barancewicz ze szpitala nie tylko że troszczył się o mnie, ale nawet był dwukrotnie aż w Feliksowie, aby udzielić bezinteresownej pomocy mamusi. Ze strony całego personelu szpitalnego codziennie doświadczałam wiele serca. W szpitalu leżeli i inni powstańcy z Warszawy. Zaprzyjaźniłam się z Talą Łusznienko oraz grupą chłopców z Mokotowa, którzy odwiedzali naszą salę. Mimo że wszyscy byliśmy ciężko chorzy, deklamowaliśmy innym chorym wiersze o Warszawie i śpiewaliśmy pieśni patriotyczne.

Ponieważ nie wierzyłam w swoją ciężką chorobę, poprosiłam o przebadanie mnie i ocenę prześwietleń specjalistę płucnika z Warszawy doktora medycyny Pereta który wyrok potwierdził. Mimo że był tak jak i my wygnańcem z Warszawy, honorarium nie przyjął. Opisane fakty najlepiej ilustrują życzliwe stosunki międzyludzkie w tamtym okresie.

Wstałam z gorączką około 38 i z nie zagojonym jeszcze wrzodem. Sytuacja znowu była tragiczna. Od tatusia nie było nadal wiadomości. Front przerwał korespondencję z mężem. Mamusia chorowała, a ja ciężko chora musiałam znaleźć źródło utrzymania. Nie było już nic do sprzedania, a trudno było korzystać z wyżywienia gospodarzy, którzy sami mieli trudności i u których już zalegałyśmy z komornym. Tu znów pomoc okazał sąsiad ze Złotej, który zostawił mi w komis trochę różnych ciuchów. Jednak towar ten nadawał się do sprzedaży tylko na targu. Stałam więc na rynku w Skierniewicach od rana do zmierzchu, by zarobić na życie. Żywiłam się chlebem i surową wodą, błagając dobry los, by pozwolił mi doczekać powrotu męża. Myślałam też o Warszawie, ale nie wiedziałam, co tam zastanę. Czekałam wieści od tatusia, co z naszymi mieszkaniami i księgarnią?

W tej ciężkiej sytuacji poznałam solidarność i życzliwość najprymitywniejszych ludzi. Zaczęłam z nimi jeździć po towar, słuchałam ich rad. Jeździło się nocami na stopniach, buforach i dachach pociągów, na gapę. Wracano dniem. Raz grzało słońce, innym razem lal deszcz. Dźwigało się olbrzymie toboły ciuchów. Po upraniu i wykończeniu musiały dać zysk. Była to twarda szkoła życia.

W końcu kwietnia ktoś przywiózł wreszcie kartkę od tatusia, żebym przyjechała do Warszawy. Po długiej podróży w transporcie węgla 3 maja z drżeniem serca wędrowałam znowu po gruzach stolicy do ocalałego domu. Kikuty kamienic i szkielety bram zdobiły czerwone i biało-czerwone flagi. Z zawalonych piwnic rozchodziła się mdława woń rozkładających się ciał. Łzy przesłaniały oczy. W księgarni wyglądającej jak skład makulatury czuwał wychudzony i mizerny tatuś. Po przybyciu 18 stycznia zastał mieszkania i księgarnię rozgrabione. Pracował jak Syzyf, by ze stosu śmieci wydobyć wartościowszą książkę lub przypadkiem pozostawiony przez szabrowników sprzęt. Czyścił, ustawiał na półkach lub chował do gablot. Nie mógł stale siedzieć na miejscu, trzeba było przynieść z daleka wodę, świece, kupić coś do zjedzenia czy chociażby wpaść na górę do naszego mieszkania, by i jego ktoś nie zajął. Po powrocie zastawał wyłamany zamek i rozszabrowane z takim wysiłkiem wyciągnięte ze śmieci książki. Dlatego nie przyjeżdżał ani me pisał. Przechodził również bez pomocy i opieki grypę. Chciał nas sprowadzić do siebie po zagospodarowaniu. Obecnie, widząc, że sam nie poradzi, prosił, abym pojechała do księgarzy krakowskich z listem od niego po książki i żebym się zorientowała w możliwościach współpracy. Wierzył w przyszłość księgarstwa i pracy wydawniczej. Pierwszy raz usłyszałam wtedy, że liczy na moją pomoc. Rozumiał, że trudno tu sprowadzić dziecko, ale chciał, żeby przyjechała mamusia. Nie zdawałam sobie sprawy ze stanu tatusia, ale obiecałam, że mamusię sprowadzę i pojadę do Krakowa. Tak też się stało.

W dniu 9 maja wędrowałam w Skierniewicach do pociągu krakowskiego, gdy przechodząc przez rynek usłyszałam głos syren i bicie dzwonów. Przerażona spytałam kogoś ze zbierającego się tłumu, co się stało? Spojrzał zdziwiony.

— Co, to pani nie wie, Niemcy skapitulowały, koniec wojny — zwycięstwo.

Dobrze pamiętam tę chwilę — rozpłakałam się gorzko i żałośnie nie z radości, że to koniec wojny, ale z żalu, że przyszedł tak późno, gdy Warszawa leży w gruzach, a pod nimi spoczywają setki tysięcy zabitych. Po chwili już śpiewałam z płaczącym z radości tłumem Mazurka Dąbrowskiego, pobiegłam na dworzec.

Piękny, nie zniszczony Kraków powitał mnie majową zielenią, czystymi ulicami pełnymi kwiatów. Tam dopiero odczułam swoją biedę, pocerowaną sukienkę i pantofle z wierzchami, którym brakowało spodów. Mimo to z bukietem bzu odwiedziłam koleżankę z akcji, która rozpoczęła już studia i pracowała w Monopolu. Załatwiłam też u kolegów księgarzy sprawy zlecone przez tatusia. Miałam im zostawić pieniądze na zamówione książki. Ponieważ ich nie miałam, postanowiłam spieniężyć, chowaną na czarną godzinę, powstańczą gażę w walucie. Jakaż była moja rozpacz, gdy się okazało, że w podróży zostałam okradziona. Znowu pomoc okazali mi sąsiedzi ze Złotej, państwo Stępieniowie, którzy pożyczyli na bilet i silą zmusili do zjedzenia śniadania.

Jechałam na stopniu zdruzgotana, licząc, że tatuś coś wymyśli. Za Tunelem mijał nas pociąg z Warszawy. Zobaczyłam sąsiadkę z naszego domu, która zawołała, że tatuś nie żyje i już jest po pogrzebie. Byłabym wypadła, gdyby nie dobrzy ludzie, którzy wciągnęli mnie do wagonu i wzięli na kolana. Jeden z nich ofiarowywał mi pożyczkę, byt to pracownik Fabryki Kabli w Krakowie — Alojzy Chlanda. Wysiadłam w Skierniewicach, bo wiedziałam, że do mamusi nie mogę jechać z pustymi rękami. Tam już była cioteczka z dzieckiem.

Stanęłam z towarem na rynku, zalewając się łzami. Moi handlujący towarzysze orzekli, że płacząc nic nie sprzedam, że muszę się uśmiechać jak zawsze. Bóg jeden wie, jak tego dokonałam, ale rzeczywiście sprzedałam wszystko. W Warszawie zastałam załamaną i pracującą nad siły mamusię, bez grosza przy duszy. Tatuś umarł 11 maja na trzeci dzień po przybyciu mamusi. Przyjaciel rodziców, doktor Stankiewicz, stwierdził, że przechodzona grypa wywołała, tak zwane wówczas, galopujące suchoty i że na ratunek w takich warunkach jest za późno.

Nie było grosza na pogrzeb. Gdy wreszcie stryjek zdobył pieniądze, okazało się. że muszą sami ręcznym wózkiem przewieźć trumnę ze Złotej na Powązki. Rozpoczął się trzeci rozdział naszego życia. Byłyśmy znowu w Warszawie. Wśród gruzów ocalał nasz dom, została również księgarnia, którą tatuś pragnął uruchomić. Na górze zostało nasze mieszkanie: pokój z kuchnią. Cioteczki zajęli już dzicy lokatorzy.

Nie było wśród nas tatusia, choć nie zabili go Niemcy, był jednak ich ofiarą. Zginął mąż cioteczki, a nie powrócili mój mąż i wujek Stefek. Nikt nie wiedział, co się z nimi obecnie dzieje.

Praca, jaką rozpoczęłyśmy z mamusią w maju 1945 roku w Warszawie, była dalszym ciągiem walki o każdy następny dzień życia. Już nie tylko naszego. ale w równej mierze o życie naszego ukochanego miasta.

 

Mps 1976, MHW. sygn. E 90, s. 9, druk s. 2—9.



[1] Romuald Giejsztowt. ps. ..Stefan Barski” fizyk, nauczyciel. ppor. AK; po powstaniu więzień Oflagu VII w Murnau [inf. aut.]

 

[2] Autorka nieco się myli. W układzie o zaprzestaniu działań wojennych w Warszawie, zawartym w Ożarowie 2 października, punkt 10 brzmiał: „.żądana przez dowództwo niemieckie ewakuacja ludności cywilnej miasta Warszawy zostanie przeprowadzona w czasie i w sposób oszczędzający ludności zbędnych cierpień. Umożliwi się ewakuowanie przedmiotów posiadających wartość artystyczną. kulturalną i kościelną. Dowództwo niemieckie dołoży starań. by zabezpieczyć pozostałe w mieście mienie publiczne i prywatne.” Właśnie te warunki nie zostały przez okupanta dotrzymane. Przedstawiciele RGO wysuwali postulat zaniechania całkowitej ewakuacji ludności (Sprawozdanie wewnętrzne prezesa Rady Głównej Opiekuńczej z rozmów z H. Craushaarem, z rządu GG w Pruszkowie i gen. von dem Bachem w dniu 1 X. w: Ludność cywilna T II, S. 609 i n), lecz uzyskali jedynie zgodę na późniejszą ewakuację szpitali, ich personelu itp. oraz przedłużenie terminu ewakuacji, wymaganej ze względów wojskowych.

 

[3] Maria Kopać (ur. 1919) — prof. dr medycyny. Aresztowana przez gestapo 2111 1941 wraz z ojcem Stefanem Kopciem. profesorem biologii Wydziału Lekarskiego UW. oraz bratem Stanisławem. studentem prawa UW, którzy zostali rozstrzelani w Palmirach 111111941 jako zakładnicy po zabójstwie Igo Syma. Więziona na Pawiaku do 31 VII 1944. przez cały prawie pobyt w więzieniu jako studentka medycyny pełniła funkcję sanitariuszki w szpitalu więziennym. O jej poświęceniu z wdzięcznością wspominają byłe więźniarki. Po wojnie kolejno pracowała: w Szpitalu Wolskim. w Instytucie Hematologii. w Instytucie Reumatologii oraz w Instytucie Badań Jądrowych; w I. 1967—1983 kierownik Zakładu Radiologii i Ochrony Zdrowia IBJ; członek korespondent PAN.

 

[4] Jadwiga Ulasińska zm. 12V 1948.

 

[5] H. Rawa-Grabowiecka. żona literata Wincentego. zmarłego w 1943 r. [inf. aut.].

 

[6] Tadeusz Ulasiński. księgarz i wydawca. w latach 1918—1945 właściciel księgarni przy ul. Złotej 43, zm. 11V 1945 [inf. aut.].

 

[7] Tadeusz Ulasiński - prócz tego zabezpieczał i ukrywał powstańczą broń i konspiracyjną prasę, która przechowywana była podczas okupacji w księgarni rodziców przy Złotej 43 [przyp. aut.].

 

[8] Naszymi gościnnymi gospodarzami w Krakowie byli pp. Woźniakowie i Pętlakowie. ul. Sebastiana 4 [przyp. aut.].

 

[9] Zapewne Edmund Barancewicz (ur. 1919) dr medycyny. lekarz szpitala w Skierniewicach, pracujący później w Warszawie.

[10] Roman Peret (ur. 1903) dr medycyny, internista, w I. 1934—1946 ordynator szpitala w Skierniewicach i kierownik przychodni przeciwgruźliczej Ośrodka Zdrowia; od 1946 r. w II Klinice Uniwersytetu Warszawskiego.

[11] Zapewne Józef Stankiewicz (1900—1974) — doktor medycyny, kierownik Wydziału Zdrowia w Gdyni i długoletni dyrektor Portowej Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej, pedagog kadr morskiej służby zdrowia.

 

[12] Autorka wraz z matką do 1947 r. usiłowała prowadzić księgarnię rodziców, następnie pracowała w księgarstwie uspołecznionym. Będąc na rencie inwalidzkiej pracowała społecznie jako przewodnik PTTK. zmarła w 1976 r. pochowana w grobie rodzinnym na cmentarzu Powązkowskim.